Zablogowane zostało już moje
nastawienie do studenckich batalii; wiadomym jest fakt, że sesję należy odrobić
jak pracę domową- jak odrobisz zadowolony będzie nauczyciel (wykładowca),
któremu dasz święty spokój i więcej czasu do pracy lub dla dzieci, rodzic (no,
nasza pociecha daje radę) i w końcu Ty sam (ja potrafię, spełniam się!) Co
nastąpi w sytuacji, w której student z gatunku „ambitnych” – a tacy jeszcze
istnieją- nie pragnie tylko wkucia
skryptu na blachę, a chciałby wynieść z przedmiotu i z murów uczelni coś w
dłuższej perspektywie?
Minimalizm sesyjny przesuwa się
coraz bardziej w stronę większych ogólników na egzaminach i zaliczeniach. Są
oczywiście wyjątki- przedmioty postrachy- na które należy odłożyć kilka
wieczorów. Ponoć oceny są wyznacznikami naszej wiedzy; jednak wpis z „trójką”
do indeksu z arcytrudnego i niewygodnego nam przedmiotu „X” cieszył, cieszy i
będzie cieszyć nas bardziej niż „bdb” z przedmiotu, na którym zrobiliśmy
cokolwiek, byliśmy aktywni, dostając ostatecznie zwolnienie z egzaminu.
Większość studentów, na mniejszą
lub większą skalę, widząc niesprawiedliwość ocen i możliwość lepszego
wykorzystania czasu (klub, fejsbuk, sport), przygotowuje się do egzaminów
automatycznie, jak zaprogramowane roboty. W moim przypadku, przy studiowaniu
jednego kierunku, na brak czasu na przygotowania nie narzekam; za wszelką cenę staram
się oddalić od siebie „syndrom sesyjnego
automatu wspomaganego chłonnym umysłem”. Chłonnym, czyli zdolnym do
wklepania na tzw. „chwilę” dziesiątek definicji, dat, zagadnień, które – i to
nie zawsze- jak zaprogramowana maszyna powtórzę w najbliższych minutach/godzinach
egzaminu. Coraz gorzej to wychodzi- co ciekawe, kilka dni, ba!- kilka godzin po
egzaminie ciężko byłoby mi powtórzyć jakie pytania miałem na egzaminie…
Dwukierunkowcy mają już większy
problem. Przy czasie pozajmowanym do ostatnich minut wieczornych, kilku
zaliczeniach na dzień (!) przyswajanie materiału w formie innej niż skryptowy „automat”
wydaje się niemożliwe. Dorzućmy do tego zmęczenie całodniowym przebywaniu na
uczelni lub w drodze na nią, odciąganie od nauki przez inne czynności, w końcu
nieprzychylny przedmiot czy upartego wykładowcę i tworzy się krajobraz
dzisiejszego studenta, który każdą próbę siły traktuje już odruchowo. Byle zaliczyć
i do przodu. Ale, gdyby tak spytać po kilku dniach czego się uczył, co
zapamiętał- o jakąkolwiek dedukcję byłoby już ciężko.
Od zawsze moją dewizą było „Lepiej
przygotowywać się kilkukrotnie, nawet z przerwami”. To się nie zmieniło, gdy
powtarza się jakąś czynność kilkunastokrotnie musimy ją zapamiętać. Już słyszę
głosy- „po co?” , „Synu, nie marnotraw czasu!” , „To Ci nic nie da” i inne
podobne. W tej sytuacji nie pozostaje nic innego niż studiowanie i uczenie się
DLA SIEBIE. Ile wyniesiesz tyle zachowasz dla siebie. To Ty masz się w
przyszłości czymś wyróżnić; to Ty, po fajnych, przyjaznych duszy, ale – znamy
prawdę- mało perspektywicznych studiach
masz przekonać przyszłego pracodawcę (nie na wakacyjnych robótkach,
tylko w Twojej branży!), że dobrych humanistów jednak nam potrzeba, a Ty się
nadajesz. Choć na chwilę dzisiejszą potrzeba do tego niesamowitego
samozaparcia, pewności siebie bądź… policencjackiej ucieczki w ciekawsze
miejsce.
1 komentarze:
"Ile wyniesiesz tyle zachowasz dla siebie." --> tak mądre słowa bo przeciez uczysz sie, zakuwasz nie dla kogos tylko dla siebie, mimo ze musisz zaliczyc to jednak i tak robisz to dla siebie, zeby kiedys nawet otworzyc szuflade i miec ta satysfakce - ze tak dalo sie, skończylam kierunek który chcialam i co z tego ze nie ma pracy jako humanista ale przynajmniej mam ta satysfakcje ze cos zrobilam:)
a zawsze warto miec kilka pozycji w CV to zawsze lepiej patrza;) uwierz mi wiem co mowie bo co po mieszance kosmetyczno-prawniczo-pedagogicznej moge robic:) Pozdrawiam i życze udanej sesji:)
Prześlij komentarz