Zawód dziennikarza
wchłania. Jeśli się nie zaangażujesz, nie dopatrzysz pewnych spraw, czy kontekstu
korekta (to jeszcze na szczęście, bo w końcu obrabia teksty) lub czytelnik
wychwycą to momentalnie.
Słucham, pytam, zapisuję. Dodzwaniam, „wyciągam” smaczki, przetwarzam
terabajty danych, opiniuję. Jeszcze czasem fotografuję J Lista czasowników jest tutaj
dłuższa. I właśnie dlatego, już po blisko pięciu miesiącach pracy w
dziennikarstwie prasowym, podzielę się z blogerską widownią co ciekawszymi
obserwacjami i wnioskami.
Najtrudniejsze było - nie, nie odkrywam Ameryki - wejście w
zawód. Nowi ludzie, redakcyjny newsroom, bycie na „wzmożonym” cenzurowanym, ale
i ambicje własne - to wszystko swoje kosztowało. Mięśnie miałem spięte przez
cały czas, a po pracy zamiast na obiad, kładem się spać.
Minęło trochę czasu zanim wypracowałem swój styl pracy. Ułożyłem
kontakty ze „swoimi” szefami dzielnic, kilkoma urzędnikami, rzecznikami. Jeszcze
co jakiś czas brakuje języka za zębami, niemniej zadzwonienie w trudnej sprawie
nie jest już czymś niewykonalnym. Ten
napęd daje poczucie pewnej misyjności. Fakt, że piszesz dla ludzi, którzy znają
„swoje sprawy” i nie potrzebują powielania, lania wody, wymaga wzmożonego
wysiłku emocjonalnego. Dlatego jadę na kraniec dzielnicy Szerokie, na Węglin
Południowy jeśli dostaję cynk, że istotne dla setek mieszkańców konsultacje
przeprowadzane są gdzieś w pobliżu.
Więcej pracuję w domu, choć w redakcji łatwiej o skupienie. Pasuje
mi taki układ, chyba dlatego, że mam naturę artystyczną. Trudno mówić o
godzinach pracy - zdarzy się, że jest ich trzy, cztery, innym razem tyle czasu
zajmuje tylko objechanie i spisanie wieczornego spotkanka. Jak pisał Kapuściński, jesteśmy w pracy całą dobę, tyle że na różnym
poziomie intensywności. Nierzadko na telefon lub mail szefa.
Do tego dochodzą sprawy uczelniane, które dzielę z inną
dziennikarką oraz tzw. sygnały czytelników. Telefoniczne, listowne, osobiste -
jeśli dotyczą Lublina i pokazują faktycznie nieprawidłowe działania urzędów. Póki
co obyło się bez sygnałów o pomówienie i nieprawdę, ale błędów trochę popełniłem. Uczę się cały czas, co podkreślam kolegom jeszcze studiującym dziennikarstwo.
Z częstotliwością bywa różnie, jak to w dziennikarstwie. Nie
kreuję fajerwerków na siłę, „Nowy Tydzień” to nie „Fakt”. Niemniej jak nie ma w
tygodniu „spraw”, którymi wyrobię kolumnę, to szukam czegoś zastępczego, nawet
ogólnopolskiego z lubelskim odniesieniem. Research trwa przez większość
poniedziałku, ale tak naprawdę zaczyna się już w weekend. Później jest sczytywanie kontekstu, przedzwanianie i
dopytywanie, a jeśli trzeba spotkania osobiste. Pisanie zajmuje - paradoksalnie
- najmniej czasu.
Mój zmysł dziennikarski przestawił się już na program „lokalny”.
Dawniej postrzegałem fuchę lokalnego redaktora, w kategoriach komentatora-eksperta.
Z taką wizją pasowałbym, owszem, ale do działu kultura, bądź do felietonów
tygodnika społeczno-politycznego na ostatniej stronie. Nie na reporterskie, lokalne warunki. 35 lat stażu jako
lokalny watch-dog jeszcze nie mam.
fot. pixabay
fot. pixabay
0 komentarze:
Prześlij komentarz