Przed nami studentami kolejny ciężki styczeń i luty nowego roku- zaliczenia
ćwiczeń oraz zimowa sesja egzaminacyjna...Mijają dni kolejnych egzaminów,
nadchodzi czas skupienia, koncentracji i nauki tego co najważniejsze- w grę
wchodzi „pamięciówka” najważniejszych rzeczy z wykładów. Nie pierwszy raz czuję
(nie tylko ja, takich są tysiące) jednak coś w rodzaju minimalizmu sesyjnego,
który sprowadza się do słynnego 3Z (zakuć, zaliczyć, zapomnieć). Niby
błahostka, powiedzieć można „Ameryki nie odkryłeś”; lecz sytuacja ta kładzie się
ponurym cieniem na jakości polskiego szkolnictwa wyższego.
Faktycznie tekst ten powstał już w sesji z ubiegłego roku, jednak po
dziś dzień i zapewne po kolejnych kilku studenckich „bataliach” będzie jeszcze
aktualny. Po pierwszej sesji zupełnie zmieniło się moje podejście do swoistego
czasu próby. Fakt, to już trzeci rok studiów- posiadając większy bagaż
doświadczenia, wiem już jak podchodzić do egzaminów nie przesadzając z nauką. Na
dobrą sprawę jako stary „wyga” na egzamin o średnim stopniu trudności uczę się…
jeden wieczór. Kilka godzin.
Od razu zaznaczę, nie piszę tych przemyśleń jako sfrustrowany student,
który chce wywołać rewolucję na uczelniach. Co do samych studentów, od których
zacznę: nie mam nic do koleżeństwa, załatwiania notatek, przepisywania wykładów
itp. Zadziwia jednak sposób uczestniczenia ( a właściwie nieuczestniczenia) w
wykładach. Na dobrą sprawę mogłaby w nich brać udział JEDNA, lojalna dla całego
roku osoba, skrzętnie notująca każdy szczegół wykładowcy. Udostępniałaby
później swoje notatki, najlepiej przez dostępną dla wszystkich pocztę
internetową. Cała reszta mogłaby posiąść egzaminacyjną wiedzę bez pójścia na
chociażby jeden wykład...Nie znam takiej skrajności, ale na niektórych
wykładach zdarzało mi się widzieć ledwo ponad 10 osób. Ze 150-osobowego roku.
Co sobie w takiej sytuacji myślą wykładowcy?
Nagroda Nobla należy się dla tych ludzi, którzy wynaleźli i z biegiem
czasu udoskonalają tzw. skrypt- uniwersalną, jak najbardziej zwięzłą syntezę
tego co najważniejsze na egzamin. W zależności od trudności przedmiotu oraz
jakości skrypty wahają się od 10 do 30 stron A4. Skorzystałem z nich ucząc się
do większości egzaminów i nie zawiodłem się na nich( może dlatego że uczę się z
kilku, nie polecam z jednego). Jednak moim zdaniem skutek nauki z większości
skryptów jest wielkim wypaczeniem przedmiotów. Sprawiają one, że studenci nie
muszą chodzić na wykłady, wiedząc, że znajdzie się osoba, która odpowiednio
"zaopiekuje" się materiałem na egzamin. Wszystko to sprawia, że
uczymy się tylko i wyłącznie na egzamin. By zdać i jak najszybciej zapomnieć.
Bo czy jest możliwe zapamiętanie w dłuższej perspektywie czegoś z
kilkugodzinnej nauki ze skryptu dzień przed egzaminem? Nie sądzę...
Ocena z egzaminu powinna być w założeniu wyznacznikiem naszej wiedzy. Ale
czy naprawdę tak jest? Wielokrotnie zdarza się, że student nie uczący się wiele
po prostu "trafi" na pytania i zbierze na koniec laury, a ten
siedzący nad materiałami całymi nocami, przemęczony i niewyspany dostanie
zestaw, w którym może nie pomóc nawet ściąganie albo tzw. "lanie
wody". Styczniowo- lutowa nawała materiału sprowadza się egzaminacyjnego
balansowania między szczęściem (trafione pytania) a niefartem (słowem „pan
przyjdzie jeszcze raz”).
Może zabrzmi to zbyt belfersko, ale naprawdę lepszym rozwiązaniem
byłoby, tak jak w szkołach, pisać co miesiąc kolokwia (szkolne klasówki)- sprawdzające
naszą wiedzę. Zmusiłoby to studentów do pojawienia się na uczelni, żacka brać
zaoszczędziłaby też wiele nocnych godzin które traci się w nowym roku na kucie całej
teorii od początku i robienie ściąg. O nerwach już nie wspomnę.
Egzamin ustny to już ogromna loteria, której wynik zależy nieraz od
zestawu pytań albo co gorsze- od nastawienia samego egzaminatora. Po pięciu-sześciu godzinach pytania studentów
profesorom nie pomaga nawet kawa, złe samopoczucie czy proste zmęczenie mogą
przekreślić nawet wielodniową naukę. Wygląda to mniej więcej tak: odpowiadający
bez większego sensu, ledwie pamiętający pytania wryte na blachę student zda
egzamin- "myślący już o domowej kawie" wykładowca po kilku godzinach
pytań wychwyci jedynie słowa klucze, czy ogólnikowe definicje. Uzna, że mówiący
po prostu coś tam kojarzy z zakresu przedmiotu, zna jakieś tam ważne słówka,
dlatego można go przepuścić..
Nie uczymy się dla ocen- to już wiemy od liceum. Przykładamy się do
egzaminów w różny sposób- bardziej lub mniej. Niestety, sprawiedliwość także w
tym przypadku jest ulotna- ostateczne oceny wcale nie muszą zweryfikować
naszego faktycznego stanu wiedzy. Boli to tych, którzy się przykładają. Ale co
gorsza perspektywy na zmianę są niewidoczne… Przykre to, gdyż realia
studenckich sesji są elementem składowym kulejącego polskiego systemu nauczania
na studiach wyższych. Jeśli chcemy to zmienić albo zrobić postawić pierwszą
cegiełkę w tym kierunku powinniśmy zacząć od samych siebie, od naszego
podejścia. Bo i wówczas dyplom będzie miał większą wartość, a tysiące
studentów, którym "się chce"- którzy wyczuwają na studiach regres w
nauce (np. języki obce), w końcu przestaną marnować cenny potencjał na swoich
uczelniach.
0 komentarze:
Prześlij komentarz