W niespełna cztery tygodnie po intensywnej maratońskiej wspinaczce
po Lublinie nogi poniosły mnie ze Świdnika do Lublina. W ramach
międzymiastowego II Półmaratonu Solidarności biegacze zamknęli lokalne obchody
25-lecia wolnej Polski oraz kolejnej rocznicy strajków NSZZ „Solidarność” z
1980 roku. Sukcesu w upalnej połówce doszukuję się właśnie w maratońskim biegu.
Zdobycie na 42 kilometrach z hakiem jako takiej wytrzymałości,
obudowane później odpowiednią szybkością dało całkiem przyjemny efekt. Obawiałem
się tego startu, zwłaszcza braku wybiegania. Sam tydzień po maratonie to
przymusowa rekonwalescencja. Później tylko biegi na tempo i mocne pociągnięcia
na interwałach. Planowy wynik miał oscylować koło 1h 50 m. O zbliżeniu się do rzeszowskiego
debiutu (1h 43m 53s) nie myślałem, zwłaszcza w kontekście 25-28 stopni w słońcu.
fot. Aga Bąder |
Wystartowaliśmy kilkanaście minut po 12 w południe, spod
lotniska w Świdniku. Skwar lał się z nieba, stąd też jasny strój, woda w
butelce oraz ścierka do wycierania się. Swoje uczynił też filtr. Niby „tylko" 20, ale lepsze to niż zdejmowanie sobie naskórka zaraz po biegu… Zapobiegliwość
uratowała być może jedną dziewczynę, która widząc jak smaruję się niczym
nadmorski turysta, poprosiła o trochę kremu. Renomie biegu dodał udział czterech Kenijczyków. Tak jak przypuszczaliśmy obsadzili oni czołowe miejsca. Zwycięzca pokonał półmaraton w czasie godziny, 5 minut i 30 sekund.
Na starcie miała miejsce awaria sprzętu pomiarowego.
Wystartowaliśmy przez to kilka minut po… przesuniętym na 12:15 starcie. Pierwsze
kilometry przebiegliśmy po terenie hal fabrycznych Świdnika, gdzie przed laty
miały miejsce strajki przeciwko władzy. Wystarczą same nazwy ulic, właściwie
uliczek: Narzędziowa, Metalurgiczna, Kuźnicza. Czułem się jak w domu, tam
regularnie zapuszczam się na hutnicze ścieżki i uliczki.
trasa II Półmaratonu Solidarności |
Około 6 kilometra wybiegliśmy na „normalne” ulice Świdnika. Organizator zafundował nam tutaj kurtynę wodną, taką z prawdziwego zdarzenia. Czapka z głowy i jest bodziec! Po chwili wbiegliśmy na główne
ulice Świdnika, a później mniejsze, położone w sąsiedztwie domków jednorodzinnych. Spoglądając
na zegarek, biegłem z chirurgiczną wręcz precyzją 5 min/kilometr. Na piątym
kilometrze zegarek wskazał 25 minut, na dziesiątym nieco ponad 50.
Na dziewiątym wbiegliśmy na drogę serwisową (oddzieloną od
ekspresowej ekranami tłumiącymi dźwięk) głównej trasy do Lublina. Poza jednym wiaduktem
cały bieg rozgrywał się do końca w jednym kierunku. Po podbiegu na estakadę i
zbiegu ciągle biegło mi się przyjemnie, rezerwy wciąż duże. Kilkanaście
kilometrów i już co niektórzy zaczęli iść. Kiedy tylko słońce zachodziło na
kilka minut za chmury udzielały mi się lekkie przyspieszenia.
Na granicy miast kolejna kurtyna, a więc czapka z głowy!
Butelka towarzysząca mi od początku była jeszcze wypełniona na 1/3 objętości, wolontariuszom sugerowałem że nie piję J. 15,16,17 kilometr i wciąż nogi funkcjonowały na pełnych obrotach, nie czułem zakwasów. Bez kalkulacji mijałem kolejnych biegaczy. Już wiedziałem, że osiągnę dobry wynik. Tylko nie
podpalić się. Jeszcze do mety 4 kilometry, czyli wąwóz na LSM- ie w jedną i
drugą stronę, co to jest! Po 17 kilometrach nie jest to jednak taka prosta sprawa.
fot. Aga Bąder |
Minąłem Majdanek, (przypomniał mi się fragment Maratonu Lubelskiego, też tutaj przebiegaliśmy), ostatni większy podbieg i długo z górki,
aż do 20 kilometra. Nogi „puszczałem”, żeby oszczędzić siły na finisz. Pracowały
już usta i nos, przecież swoje jeszcze trzeba było wycisnąć. Na mecie zameldowałem się w czasie godzina 43 minuty 15 sekund, na 117 miejscu. Zabrakło ciepłego posiłku, ale najważniejsze że mój depozyt przyjechał w miejskim autobusie do Lublina.
Sukces tym większy, że pobiegowe zmęczenie nie było jakieś ogromne. W planach jest jeszcze Noc Kultury. W najlepszym, bo ukochanym towarzystwie.
3 komentarze:
Eskapada czy estakada ? ;)
czujność zawsze w cenie, dzięki!
Super, mistrzuniu!
Prześlij komentarz