Kto przełamie austriacką passę w TCS?

System rywalizacyjny K.O., cztery skocznie z Austrii i Niemiec. Przed nami kolejny, 64 Turniej Czterech Skoczni. Po siedmiu latach austriackich trumfów największe szanse na zgarnięcie złotego orła mają inni. Prevc, Freund, a może któryś z Norwegów – czy ktoś wzniesie się na wyżyny swoich możliwości i przełamie monopol skoczków z alpejskiego państwa?  
Jak przed każdą imprezą sportową – przewidywania opierają się na zawodach poprzedzających główną rywalizację. W tym roku pierwszy period Pucharu Świata należy zdecydowanie do Petera Prevca. Wyjąwszy jeden konkurs w Lillehammer, Słoweniec nie schodził w tym sezonie z podium. Trzema zwycięstwami z rzędu udowodnił, że drugie miejsca zajmowane przez niego na początku sezonu nie osłabiły jego siły mentalnej. Od zawodów w Niżnym Tagile as Gorana Janusa lata jak nakręcony, auzyskiwaną dominacją punktową przypomina nam najlepsze początki sezonów w wykonaniu Thomasa Morgensterna, Gregora Schlierenzauera, Adama Małysza. Dodam tylko, że wymienieni wyżej dominatorzy listopadowo-grudniowej części PŚ podnosili później w Planicy większą z kryształowych kul.
W rozkładzie sił w absolutnej czołówce pozostał główny rywal Prevca, czyli Severin Freund. Choć Niemiec zwyciężył w tym sezonie dwukrotnie, w ostatnich konkursach nie zbliżył się do poziomu prezentowanego przez Słoweńca. Ponadto pojawiły się u niego problemy z lądowaniem – w Engelbergu dwukrotnie ratował się przed upadkiem (w tym samym konkursie w podobnych okolicznościach upadł Richard Freitag – przyp. red.). Wyeliminowanie problemu z wykończeniem skoku to jednak zbyt mało; myśląc o wygraniu TCS, Freund musi wzbić się na aktualny poziom formy Słoweńca. A gdzież miałby to uczynić, jak nie w kolejnych dwóch konkursach przed swoją widownią?

W austriackim obozie najlepszą dyspozycję prezentuje Michael Hayboeck, sklasyfikowany aktualnie jako szósty skoczek sezonu. Ubiegłoroczny zwycięzca Stefan Kraft miewa jedynie przebłyski tamtej formy, stąd też, choć plasuje się w czołowej „dziesiątce”, jego ambicje sięgają znacznie wyżej. Obaj musieliby wskoczyć na wyższy poziom, by rywalizować z Prevcem czy Freundem. Nie na trzecim, czwartym, a piątym miejscu w ekipie Heinza Kuttina umieszczam Gregora Schlierenzauera. Niegdysiejszy dominator męczy się na skoczniach niemiłosiernie, jeśli miałby być dokoptowany do drużynowej czwórki to tylko ze względu na doświadczenie.

Norweskie trio „gniewnych” (Kenneth Ganges, Johann Andre Forfang, Daniel-Andre Tande) weszło w sezon bez najmniejszych kompleksów, jednak o względnej stabilizacji w wykonaniu każdego z nich – na przykładzie dwóch skoków konkursowych – trudno mówić. Sito długiego sezonu pokaże, czy i którzy z Norwegów utrzymają się w ścisłej czołówce. Aktualny układ wskazuje, że młodość wygrywa z doświadczeniem. Domen Prevc, Andreas Wellinger czy wspomniani Norwegowie punktują lepiej niż dawni trumfatorzy TCS, tacy jak Andreas Kofler, Jakub Janda czy ciułający punkty Schlierenzauer.

Z dalszych pozycji zaatakują starsi, wprawieni w pucharowych bojach „weterani”. O brakującego w kolekcji narciarskich triumfów powalczy Simon Ammann, ostatniego słowa nie powiedział przecież aktualny sąsiad z klasyfikacji Noriaki Kasai. Nam marzy się „choćby” miejsce w trójce, odbudowanego po świętach Kamila Stocha

Komentarz dostępny także w portalu Skokipolska.pl


Ideą czy bagnetem, czyli jak odwrócić bożka konsumpcjonizmu


Konsumpcjonizm to, jakby nie patrzeć, symbol i trudny do odwrócenia proces naszych czasów, który odbija się na życiu codziennym zwłaszcza w rozwiniętych społeczeństwach bogatej Północy. Urzeczywistnieniem tej idei (a może ideologii?) jest społeczeństwo konsumpcyjne, które charakteryzuje nie tyle pogoń za kolejnymi zakupami, co zamiłowanie do wygody i hedonizmu przeżywanego „tu i teraz”. Niniejszym esejem chcę zarysować skalę tej cywilizacyjnej choroby przez nawiązania do konsumpcjonizmu w starożytności, po jego dzisiejsze zastępowanie religii, systemów filozoficznych, wypieranie idei społecznictwa.

Pseudoetyka

Myśląc o społeczeństwach, a właściwie cywilizacjach - jeśli spoglądamy znów w przeszłość - do tej pory zwykłem twierdzić, że korzenie konsumpcjonizmu sięgają raczej antycznego Rzymu czasów cesarstwa, aż do samego upadku. Niestudiowana przeze mnie w sposób wystarczający starożytna Grecja jawi się zdecydowanie jako ojczyzna filozofów, a więc idei, społecznictwa, raczkującej demokracji bezpośredniej. Czyli świata „czystego”, nieskażonego (teoretycznie) materią, korupcją itp. W podobnym do Sokratesa i Platona czasie świat w sposób konsumpcyjny tłumaczyli jednakże Cyrenejczycy, a nieco później, bo w okresie helleńskim i początkach chrześcijaństwa, Epikurejczycy. Ich filozofia na ludzkie poznawanie świata koncentrowała się niemal wyłącznie na odczuwalnym przezeń szczęściu, co niemal nie różni się od sposobu w jaki pojmują świat małe, rozpieszczane miłością, zabawkami i słodyczami dzieci. Mówimy tu o korzeniach, formowaniu się takiego stylu życia i pojmowania świata, ale to właśnie dzisiaj coraz więcej ludzi przechodzi na „konsumpcyjną stronę mocy”.

Już starożytnie rozumowali, że konsumeryzm to dążenie do własnego, indywidualnie pojmowanego szczęścia. Własnego, oderwanego od interesu grupy. W skrajnych przypadkach „uzależnienie” od brania, posiadania itp. nie wychodzi poza zakres fizyczno-cielesnych doznań. Przez takie psucie moralności rozważanie w kategoriach idei i stanie na straży, piastowanie urzędów państwowych jawi się jako coś kompletnie mijającego się z pierwotnym założeniem. Rozumieli to filozofowie tacy jak Platon, którzy widzieli jedyny ratunek w oparciu państwa i jego instytucji na filozoficznych mędrcach.

Choć uczniowie Epikura „ćwiczyli” się w obiektywnej ocenie skutków jakie wywołuje konsumpcja, kontynuowali poniekąd dzieło infantylnych Cyrenejczyków. Konsumeryzm na trwałe zadomowił się w cesarstwie rzymskim. W średniowieczu stłamszony jego pierwiastek charakteryzował on przede wszystkim pogan. Budujący podwaliny cywilizacji europejskiej uniwersalizm, utożsamiany z porządkiem który zapewniał dualizm cesarsko-papieski, ukrócił wszystko co utożsamiano z człowiekiem, a tym samym wulgarną wręcz etykę z czasów starożytnych. Rządza konsumpcji „powróciła” niejako w czasie humanizmu renesansowego.


Idea czy sowietikus?

Konsumpcję ogranicza w społeczeństwach demokratycznych rozum (każdy inaczej rozumie kwestię konsumpcji i inaczej „opiera się” jej), ekonomiczne ryzyko (głównie przedsiębiorcy i inwestorzy) oraz niepewność finansowa (kiedy działa argument braku środków na kolejne egzemplarze, choć mając kasę kupilibyśmy je). Cywilizacja supermarketu stymuluje jednakże chęć ciągłego zwiększania konsumpcji, zarówno materialno-produktowej, jak i związanej z usługami które mają zadowolić nasze powierzchowne potrzeby związane z wyglądem, odczuwaniem, typu fitness, aerobik, siłownia, masaże.

W połączeniu z kwestiami własności i posiadania konsumpcjo-twórczy Zachód miał w historii jednego wielkiego przeciwnika ideologicznego - Związek Radziecki. Ojczyzna socjalizmu, państwo jawnie wyklinające konsumpcyjny styl życia zgniłego Zachodu, oferowała w zamian milionom obywateli przaśną, wojskowo-komunałową jakość życia. W każdym wymiarze, poczynając od politycznego przez psychologiczny, ekonomiczny na społecznym kończąc. Korzyści realizować miało państwo, podpierając się niejawną przemocą wewnętrzną (przypisanie do ziemi na wzór średniowiecznych chłopów, cały system łagrów, nad-uprawnienia funkcjonariuszy bezpieczeństwa NKWD) i zewnętrzną (wojna jako naturalne przedłużenie polityki). Ten system polityczny był kompletnie niewydolny w czasach pokoju; dobra konsumpcyjne stanowiły w ZSRR rarytas dostępny od święta lub wyłącznie dla socjalistycznej elity.
Analogią homo-sowietikusa względem przeżartego konsumpcją obywatela Zachodu jest jego permanentna barbaryzacja. Dla pierwszego "systemu" swoistym bożkiem jest partyjny wódz, kapłanem-mędrcem enkawudzista lub inny człowiek munduru, którego rozkazy wykonuje się z absolutnym oddaniem. Kontrpropozycja do konsumpcyjności wiąże się z potrzebą wojny, przebywania w okopie, obozie reedukacyjnym i myśleniu o lepszym jutrze, pokazaniu zepsutym kapitalistom co jest lepsze. Tak tworzy się marzenie o utopii, która z racji niewydolności gospodarczej państw komunistycznych nigdy nie nastąpi. Dla człowieka Zachodu bożkiem jest ekspedient, sprzedawca, a podawany przezeń towar-usługa środkiem docelowym, który zapewnia mu całe szczęście. Nowego rodzaju świątynią jest centrum handlowe. 
Oba światy usuwają ideę, uznając ją za narzędzie nie na miejscu, przeszkadzające. Dlatego też w hedonistycznym konsumpcjonizmie jak i komunizmie nie ma miejsce na wiarę, czy religię jako nawet coś autonomicznego, będącego propozycją do wybrania. Wygrać może niestymulowana chęć posiadania lub grożenie lufą karabinu.

Powrót do idei

Wyrzeczenie się idei na rzecz zaspokajania potrzeb ma wiele nazw zamiennych: choroba naszych czasów, dekadencka fala, superdeliczny bazar. Co zrobić, aby w skażonej konsumpcjonizmem cywilizacji Zachodu nastąpiło swego rodzaju odwrócenie tej tendencji? W zestawieniu idee versus permanentna wojna wybieram pierwszą ścieżkę „naprawy”. Żyjąc w innych czasach niż starożytni mędrcy z Aten chętnie powtórzyłbym za nimi, że narastające różnice ekonomiczne - których ujściem jest nieokiełznana konsumpcja - są źródłem niepokojów, zbrodni, a w najgorszym scenariuszu wojen państwowych.



-------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Esej powstał jako praca w ramach Polsko-Amerykańskiej Akademii Liderów (kurs online).
fot. Pixabay (3)




Przedsiębiorczość po studencku

Zainspirowanie się ludźmi, którzy odnieśli zawodowy sukces, to dopiero początek. O tym jak stać się kreatywnym, o budowaniu profesjonalnego wizerunku firmy i wielu innych kontekstach dyskutowano w trakcie zajęć Światowego Tygodnia Przedsiębiorczości, który odbywał się od 16 do 20 listopada.

Wykłady oraz zajęcia warsztatowe odbywały się m. in. w Akademickim Centrum Kultury w „Chatce Żaka”, Business Linku, na wydziałach Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej oraz Politechnice Lubelskiej. Tydzień Przedsiębiorczości został uroczyście otwarty w poniedziałkowy wieczór konferencją „Droga do sukcesu”. Do spróbowania szans we własnym biznesie zachęcał zgromadzonych Tomasz Małecki, prezes Lubelskiego Parku Naukowo-Technologicznego. Zaznaczał przy tym, że nikły odsetek młodych ma szanse na stanowiska zarządzające w przyszłości. O przedsiębiorczości budowanej samodzielnie, z dala od studiów wspominała Natalia Kozłowska, pasjonatka podróży i właścicielka restauracji Insomnia, opowiadając przy tym o zakładaniu i utrzymywaniu biznesu jeszcze na studiach. O swoich ścieżkach zawodowych opowiedzieli też doradca wizerunkowy Monika Butryn i Paweł Niewęgłowski, organizator konferencji Microsoft Expert Summit. Różni ich wszystko: branża, styl pracy, charakter, łączy wspólny mianownik – osobisty sukces na polu zawodowym. 

Etat czy na własną rękę?

W poniedziałkowej debacie, w której rozważano nad dwiema stronami pracy na etacie oraz samodzielnej działalności gospodarczej wypowiadali się Agata Pietras, blogerka i właścicielka internetowego sklepu modowego Modlishka oraz Michał Korba, twórca internetowej „skarbonki” iWisher. Dyskutanci nie ukrywali, że cieszą się z tego co aktualnie robią, że preferują pracę samodzielną, tworzoną od podstaw, bez szefa. – Dobrych kilka lat pracowałem na etacie, w różnych branżach. Daje to pewną stabilizację, o wiele większą niż w przypadku własnej działalności. Podziwiam tych, którzy zakładają swoje firmy już na studiach – mówił o swoich doświadczeniach Korba.


Wizerunek w sieci i komunikacja

Tomasz Małecki, szef  lubelskiego parku technologicznego
Warsztaty z kolejnych dni dotyczyły różnych zakresów przedsiębiorczości. O nie całkiem różowej perspektywie przy otwieraniu start up`ów mówił Artur Kozłowski, twórca nowoczesnej bazy konsumenckiej i testerskiej frendi.pl. O kreowaniu wizerunku dyskutowano podczas spotkania „Jak zwrócić uwagę pracodawcy, nie wyłączając Facebooka”. Mateusz Jabłonowski i Joanna Cap z AIESEC zachęcali uczestników spotkania do rozważnego budowania wizerunku w sieci, zwłaszcza przez portale społecznościowe, ale też bazujące na profilach z życiorysem zawodowym, czyli LinkedIn czy Goldenline. O tworzeniu relacji w świecie biznesu, podstawach etykiety mówił w siedzibie Biura Karier UMCS Sebastian Mertowski z AEGEE Lublin. Tydzień Przedsiębiorczości zamknęły zajęcia na wydziałach ekonomii oraz prawa i administracji UMCS. Opowiadano o zysku w kontekście różnych dziedzin prawa, m. in. podatkowego i handlowego; symulowano również pożądane postawy negocjacyjne.

Tekst ukazał się w "Nowym Tygodniu" nr 47, link


Emocjonalna dawka oporu

Licząca aż 888 stron nowa książka Piotra Semki powstała jako mocna odpowiedź na zakorzenione w głowach stalinowskie i zetempowskie zdjęcia z lat 50-tych. „My, reakcja. Historia emocji antykomunistów 1944-1956” syntetyzuje obraz Polaków niepogodzonych z porządkiem panującym w kraju po drugiej wojnie światowej.

Spotkanie promujące książkę odbyło się 25 października w sali 107 KUL-owskiego Collegium Norwidianum. Redaktor Piotr Semka skupił się w książce na tych, których historia miała wymazać z kart historii na zawsze. Nie jest to wszakże publikacja zarezerwowana tylko dla „żołnierzy wyklętych”. Istotną rolę odgrywają inni - kobiety opozycjonistów, dawni ziemianie czy kościół katolicki. - Książka zawiera reakcje systemowej opozycji na wzmacniający się obóz komunistyczny w latach 50. Chciałem też pokazać jak przekazywano „ładunek” niepodległościowy, aż po wystąpienia robotników w Poznaniu - komentował Semka na kameralnym spotkaniu z kilkunastoma osobami.

Autor „porwał” się na trudny, a zarazem niedostatecznie zbadany okres polskiej historii. - Lata 1944-56 określały do tej pory cztery wersy Herberta, teraz będzie to blisko dziewięćset stron - dygresyjnie mówił profesor Tomasz Panfil, moderator spotkania. - Po wojnie struktury Armii Krajowej były wyczerpane psychicznie, a zwłaszcza w stolicy, po klęsce powstania warszawskiego. Inaczej było natomiast w Małopolsce i ziemi rzeszowskiej, gdzie trauma warszawska nie była tak silnie odczuwana - przekonywał Semka. Spory ładunek pozytywny znajdują na stronach publikacji kardynałowie Hlond i Sapieha. - Nie byłoby oporu Krakowa i - znamiennego - wysłania biskupa Wojtyły do Rzymu, gdyby nie kardynał Sapieha. Dzięki temu przyszły papież przetrwał zagranicą najtrudniejszy czas reżimu w kraju - kontynuował.

Jak zaznacza autor, w książce nie ma miejsca na refleksje. To publikacja przede wszystkim pełna emocji, która - zgodnie z wizją redaktora Semki - konfrontuje się z przekazem propagandy Polski Ludowej lat 50. Poznanie emocji „niepodległościowców” to obowiązkowe zadanie dla pasjonatów historii najnowszej. I, jak deklaruje Semka, nieostatnie. Autor planuje kontynuację tomu.



Pojednanie na Wschodzie niemożliwe bez rozliczenia w Rosji

Co łączy orędzie biskupów polskich sprzed pięciu dekad z konfliktem rosyjsko-ukraińskim? O tym, czy pojednanie między wschodnimi sąsiadami na wzór Polski i Niemiec jest możliwe dyskutowano w debacie „Czy Europa ma szansę na trwały pokój”. Spotkanie odbyło się 18 października w siedzibie Pracowni Centrum Wolontariatu w Lublinie.

W dyskusji wzięli udział profesor Walenty Baluk (po prawej), z zakładu praw człowieka, Wydziału Politologii Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej i doktor Tomasz Kranz (po lewej), dyrektor Państwowego Muzeum na Majdanku. Profesor komentował istotę pojednania w kontekście sytuacji na Ukrainie, zaś dyrektor przybliżył obecnym na sali długi i trudny okres odbudowywania dialogu polsko-niemieckiego. 

Motywem przewodnim spotkania było wydarzenie historyczne, czyli 50. rocznica wystosowania przez polskich biskupów listu z apelem o przebaczenie do zachodnioniemieckich hierarchów kościelnych. Na zrozumienie wyjątkowości deklaracji przebaczamy i prosimy o przebaczenie w kontekście trudnych czasów Polski komunistycznej zwracał uwagę Tomasz Kranz. - Były to czasy braku stosunków dyplomatycznych między Polską a Niemcami Zachodnimi, antysemickich nastrojów ze strony ekipy Gomułki, w końcu niezabliźnionych jeszcze ran po hekatombie drugiej wojny światowej. Propaganda Polski Ludowej nazywała naszych biskupów zdrajcami, przez co rodacy nie zrozumieli znaczenia przekazu kościelnych - mówił dyrektor Muzeum na Majdanku. Skutkiem pojednania polsko-niemieckiego jest bliska współpraca w wielu dziedzinach, na wszystkich szczeblach, od obywateli do dyplomacji. - Pojawiają się naturalne przeszkody, takie jak asymetria stosunków (Niemcy są dla Polski kluczowym partnerem, odwrotnie tak nie jest), sprawa muzeum wypędzonych, czy sprzeciwy wobec przystąpienia Polski do Unii Europejskiej przed kilkunastoma laty. Nie może to jednak zmienić procesu zbliżenia, o którym stanowią przede wszystkim obywatele, nie intelektualiści, czy politycy - komentował Kranz.

Czy w sytuacji konfliktu w Donbasie możliwe jest podobne rozwiązanie i zamknięcie trudnej przeszłości? Sceptycznie podchodzi do tego profesor Baluk. - Dzisiejsza Rosja nie rozliczyła się ze swoją historią, a to utrudnia dialog, a tym samym pojednanie. Państwo Putina nie prowadzi dialogu ze społeczeństwem, zmierzając w stronę dyktatury. Sprawa Krymu może wydłużyć konflikt nawet do 25 lat - komentował. Ratunku nie doszukuje się również ze strony wschodnich hierarchów w cerkwi. - Kościół na Ukrainie jest podzielony, na patriarchat moskiewski, kijowski, Autokefaliczną Cerkiew Prawosławną, do tego dochodzą parafie katolickie. Nie ma instytucji wyznaniowej, która wzięłaby na siebie odpowiedzialność - mówił Baluk.

Wojna straconych szans, czyli „Pakt Piłsudski-Lenin” Piotra Zychowicza

Alternatywnie i znów dyskusyjnie – tak w skrócie można opisać kolejne spotkanie autorskie z Piotrem Zychowiczem. Jego tematem przewodnim był komentarz do najnowszej publikacji autora „Pakt Piłsudski-Lenin, czyli jak Polacy uratowali bolszewizm”. Spotkanie odbyło się w nowym budynku Centrum Transferu Wiedzy na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim 4 listopada.

„Pakt Piłsudski-Lenin” to czwarta z kontrowersyjnych książek publicysty „Do Rzeczy Historia” wydana w ostatnich czterech latach. We wcześniejszych skupiał się na niuansach drugiej wojny światowej tj. tragiczna decyzja o wznieceniu powstania warszawskiego („Obłęd 44”), czy pertraktacjach polsko-niemieckich w sprawie wspólnej wojny z ZSRR („Pakt Ribbentrop-Beck”) czy dogadania się z nazistami (Opcja niemiecka). W najnowszej książce autor skupia się na latach 1919-1920. Z zawziętością przybliża dokumenty stron ówczesnego konfliktu między Polską a Rosją Radziecką, m. in. polskiej delegacji na traktat ryski, zapiski Michaiła Tuchaczewskiego. 

Zychowicz uznaje, że błędem Polaków i Piłsudskiego było niezdławienie bolszewików, najpierw w 1919 roku (kiedy w Rosji trwała wojna domowa i wysłani do Piłsudskiego agenci czerwonych mieli uzyskać od Polaków pokój), a także rok później, po sukcesie bitwy nad Niemnem, gdy krasnoarmiejcy zostali definitywnie odparci przez Polaków. Na tym walka się skończyła. Polacy dogadali się z komunistami, niwelując wcześniejsze postępy na froncie. Dramatycznym skutkiem pokoju w Rydze było pozostawienie ponad półtora miliona Polaków w państwie radzieckim. Polacy z Mińska, Kamieńca Podolskiego i Żytomierza byli w dwudziestoleciu wywożeni na Sybir i do Kazachstanu, głodzeni podczas Wielkiego Głodu, rozstrzeliwani w operacji polskiej w 1937 roku – komentował Piotr Zychowicz. Nie obyło się bez późniejszych bolesnych wspomnień, następstw fatalnego pokoju w Rydze tj. agresja z 17 września, zbrodni katyńskiej i utraty połowy terytorium po drugiej wojnie światowej. Niezdławienie jaskini zła z samego początku, hydry, jak określa Związek Radziecki Zychowicz, sprawiło że odłożyliśmy w czasie wyrok. Nastąpił on 17 września, a jego skutki odczuwamy do dzisiaj.

W części dyskusyjnej nie obyło się bez polemiki z kontrowersyjnym autorem. Pytania dotyczyły polskiego nacjonalizmu, który targał i tak mocno Polską w granicach sprzed drugiej wojny światowej. Przyjrzano się również sprawie potencjalnego marszu na Moskwę, który nie wyglądałby tak jak proponuje autor książki. W pytaniu pastora Pawła Chojeckiego o dzisiejszy punkt odniesienia nie padła jednolita odpowiedź. – Rosją rządzi dawny agent KGB, natomiast państwo jest w swej formie spadkiem caratu, imperialnym graczem w Europie – mówił Zychowicz.


Czas na dziennikarstwo lokalne

Od września w mojej blogosferze cisza jak makiem zasiał. W dalszej perspektywie nie zapowiada się inaczej. W poszukiwaniu szansy na rozwój w wystudiowanej przed chwilą branży postawiłem na praktykę. Od września piszę dla Nowego Tygodnia, lubelskiego tygodnika o specyfice miejskiej. Jeśli doliczę do tej mocno pochłaniającej pracy pisanie dla jeszcze jednej firmy matematyka czasu okaże się bezwględna. Czasu na blog w dotychczasowej formie zostało jak na lekarstwo.

Blog to internetowe zapiski, które mają sens tylko wtedy gdy są wykonywane z pewną częstotliwością. Dzieło rozpoczęte w 2012 roku wykonuję dla siebie, ze szczególną radością po odzewach czytelników. Na studiach blog potrafiłem pogodzić z zajęciami i copywritingiem, a więc pracą wykonywaną zdalnie. Teraz sprawa wygląda inaczej. Pozostaję co prawda w materii pisanej, lecz podejmuję się wzmożonego wysiłku zarobkowego. Tego zaś mój skromny blog ani słabszej jakości teksty dla robotów Google`a, które wykonywałem przez półtora roku, nie dają w stopniu satysfakcjonującym. Stawiam na rozwój i specjalizację, a to - przy odrobinie szczęścia jaką było załapanie się do redakcyjnego biurka, telefonu i zleceń - gwarantuje mi prawdziwe dziennikarstwo. 

Przez ponad miesiąc pracy zastanawiałem się nad pokazaniem Wam swojego dorobku. Zawartość materiałów nijak ma się jednak do wpisów, które wykonywałem. Tematyka jest bardzo wąska, "bardzo" lokalna, o czym przekonacie się klikając w poniższe linki. Moja decyzja to symboliczne przejście. Decydując się na Nowy Tydzień zszedłem ze ścieżki państwowej, światopoglądowej na drogę reportera miejskiego, człowieka piszącego o sprawach dzielnicy, a nawet osiedla. 

Mieszkańców Lublina zachęcam do kupowania tygodnika. 1,8 zł na tydzień to grosze :)

Projekt obywatelski niepełnosprawnej lublinianki - temat wylądował na okładce :)
Kongres Inicjatyw Europy Wschodniej - wielkie wydarzenie, które nie dostało nawet fotki w gazecie...

Przykładów na stronie Nowego Tygodnia będzie przybywało, teraz taką specyfiką będę się zajmował. 

Nie decyduję się na zamknięcie bloga, w tym momencie częściowo zawieszam działalność licząc, że przy wolnych weekendach skrobnie się coś z Chudej perspektywy na swojej tablicy. Zatem do zobaczenia!

Kartki z historii sportu - obowiązkowa lektura dla kibica-historyka

Spektakularne zwycięstwa oraz głośne skandale pozostają w głowie kibica sportowego przez długie lata. Zebranie ich wszystkich w kompletnej publikacji byłoby niemożliwe, a selekcja najważniejszych wymagałaby cierpliwości i rozeznania w wielu dyscyplinach. Tej ostatniej podjął się Michał Filek, wieloletni obserwator sportowych zmagań w wielu dyscyplinach. Przeszło setkę znaczących opowieści ze świata sportu przybliżył na łamach publikacji Kartki z historii sportu.

Z milionów sportowców najmocniej utrwala się pamięć po zwycięzcach. Zwłaszcza wielokrotnych w stylu króla piłki Pelego, lekkoatlety Nurmiego, pływaka Michaela Phelpsa. Autor Kartek… zdaje sobie z tego sprawę – pasjonat sportu jak i wprawiony w sportowe imprezy widz „połkną” publikację w krótkim czasie. Fani futbolu przeczytają tu zarówno o przedwojennych mistrzach Polski, jak i węgierskiej Złotej Jedenastce; zwolennicy królowej sportu dostaną opowieści o Wunderteamie, Kozakiewiczu, Schmidcie, Walasiewiczównej i wielu innych. Dominują piłkarze i lekkoatleci, ale swoje miejsce na łamach Kartek… mają też pięściarze, gimnastycy, przedstawiciele sportów zimowych, co czyni tą publikację kompletną.
W dalszej kolejności kojarzymy pozostałych medalistów – wielkich przegranych lub sprawców wielkich sensacji. Resztę stawki zapamiętują zdecydowanie węższe kręgi zainteresowanych – rodziny, statystycy, historycy sportowości. Pamięć osiągnięć bywa mocno selektywna, nierzadko budują ją i podtrzymują przez dziesiątki lat czynniki towarzyszące sportowi z bliska: doping, oszustwa, więzy rodzinne, polityczne wpływy. O nich wszystkich jest mowa w tej pozycji.
Dla zachowania przejrzystości autor dzieli sportowe opowieści na rozdziały tematyczne. Klamrami, które spajają po kilkanaście opowieści są względy polityczne (sport i sportowcy w bloku państw komunistycznych), zmagania z bólem w tle, spektakularne skandale, czy rodzinne powiązania. Swój historyczny kącik mają zwycięzcy olimpijskich maratonów. Przeczytamy o kulisach olimpijskich triumfów na morderczym dystansie, m. in. pierwszego maratończyka Spiridona Luisa, etiopskiego triumfatora (bez butów!) Bikili Abebe (1964 i 1968) czy pierwszej kobiety, która wygrała tę konkurencję na igrzyskach. „Lobby” maratońskie autor podpiera innymi historiami biegaczy, na pięcio- i dziesięciokilometrowych dystansach. Polaków zainteresują szczególnie kulisy triumfu Kusocińskiego w Los Angeles, losy sprinterki Walasiewiczówny, trójskoczka Józefa Schmidta, czy spoglądającego z okładki Władysława Kozakiewicza.
Sport wyczynowy to także zagrożenie zdrowia z poniesieniem śmierci włącznie. W osobnym dziale Filek przypomina o kilku z nich. Jest o wypadkach w sportach samochodowych, przywołany z reportażu Kapuścińskiego epizod o wojnie futbolowej Salwadoru z Hondurasem. Swoje miejsce mają też zamach na ekipę izraelskich sportowców w Monachium oraz krwawy mecz piłkarzy wodnych z Węgier i ZSRR w 1956 roku, tuż po interwencji Sowietów w Budapeszcie. Nie obywa się (nie)stety, bez nieodłącznej towarzyszki sportu, czyli polityki. Najlepiej widać to w historiach sportowców pochodzących z krajów bloku wschodniego, których rodzime władze „odpowiednio” instruowały, szkoliły i opłacały.
fot. Wydawnictwo Zysk i S-ka
Starsi widzowie mundiali i igrzysk, a więc najczęściej oglądanych imprez sportowych na kuli ziemskiej, dostają w ręce syntezę najważniejszych momentów. Kartki z historii sportu to nie tylko utrwalenie pełnych dramaturgii rozstrzygnięć. Autor przenosi entuzjastów sportu w przeszłość, sprawiając że jako niegdysiejsi widzowie, mogą przeżywać te same emocje i okoliczności w jakich zostały odniesione jeszcze raz. Przybliża również swój osobisty stosunek do sportu, stawiając ten uprawiany w przeszłości, oparty na amatorskości i szeroko udowadnianej przez sportowców zasadzie fair-play wyżej od obecnego. Technologiczne nowinki, faszerowanie się środkami dopingowymi –  takie jak historie Bena Johnsona, czy enerdowskiej wylęgarni bojlerów z lat 70. i 80. – w końcu obsesja zwyciężania mimo wszystko i za wszelką cenę dowodzą jasno, dlaczego Filek wraca myślami do wydarzeń sprzed wieku. (s. 100).
Książka Filka to obowiązkowa pozycja dla koneserów sportowych historii, żyjących sensacyjnymi rozstrzygnięciami igrzysk i mistrzostw, biogramami sportowców legend, statystykami. Czytelnik podróżuje w czasie, zanurzając się w świecie sportu amatorskiego, a kończy na wydarzeniach z przedednia igrzysk w Londynie 2012. Smaczku publikacji dodaje rozmach, z jakim pisze autor. W stylu Filka wyczuwa się sportowe zacięcie, chęć wyjścia poza stricte sportowy świat wyników, rekordowych barier, medali przezeń zdobywanych. Całość prezentuje się imponująco – blisko czterysta stron treści obudowuje potężna bibliografia.

Copywriting od podszewki

Łączy misję dziennikarską z przesłaniem marketingowym. Copywriting, bo o nim mowa, to nie tylko pisanie tekstów do publikacji i reklamy. Ten najwyższego kalibru to po prostu etap artystyczny, który polega na znalezieniu gry słownej, która utkwi w pamięci w stylu „Ikea. Ty tu urządzisz”, „Nike. Just do it!” czy „No to Frugo”. Czy copywriting może być alternatywą dla studentów i adeptów dziennikarstwa?

Brak polskiego odpowiednika
Copywriting jako profesja jest jeszcze młodsza od dziennikarstwa, jego początki datuje się na pierwsze lata XX wieku w państwach anglosaskich. O tym, że jest to młoda i raczkująca u nas profesja, świadczy choćby fakt, że copywriter nie doczekał się zwartego i jednolitego polskiego odpowiednika, który utrwaliłby się w świadomości ludzi niepracujących słowem pisanym. Najbliższe pierwowzorowi są dwie wersje. W słowie „tekster” nie pasuje połączenie słowa „tekst” z końcówką „-er”. Zasłyszany po raz pierwszy taki wyraz intuicyjnie kieruje naszą wyobraźnię do maszyny mechanicznej produkującej gotowe teksty (toster). Z kolei „tekściarz” – swoją drogą wyraz potoczny – wysuwa naturalne skojarzenia z kobieciarzem czy śmieciarzem, w tym przypadku „-arz” odnosi się do lekceważących przykładów. Dwuczłonowy „autor tekstów” wiąże się ściśle z tekściarzem, mianem którego określa się autorów piosenek, skeczy, scenariuszy. Autor tekstów to definicja zbyt otwarta i dostępna praktycznie dla każdego – czy napiszemy komentarz do transakcji, esej czy pracę doktorską, określimy się mianem autora tekstu. „Redaktor tekstów” brzmi lepiej, moim zdaniem najbliżej mu do copywritera, choć ciągle jest to definicja określająca zbyt szerokie spektrum ludzi zajmujących się ogólnodostępną czynnością, jaką jest redagowanie tekstów. Z kolei „twórca tekstów do publikacji” jest nazwą kompletną, ale zbyt długą, dlatego też dla jasności i zwięzłości pozostaje angielski „copywriter”.

Nazewnictwa w ofertach pracy i stanowiskach ciąg dalszy
W rekrutacjach na stanowisko copywritera spotkać można wiele wersji. Większość pochodzi z angielskiego. Content manager, junior content specialist, communication and research specialist, linkbuilder – to wersje zagraniczne. „Mieszańców” mamy też kilka, w ofertach pracy dla copywritera znajdziemy m.in. młodszego content managera, specjalistę do spraw SEO (search engine optimalisation). Wspomniany redaktor i autor tekstów oraz pozycjoner to przykładowe polskie określenia człowieka, który zajmuje się tworzeniem szerokiego spektrum tekstów: od stron internetowych, przez scenariusze i książki po slogany do reklam telewizyjnych. Autor-widmo pisze nie tylko artykuły, ale i książki. Taki człowiek "z zaplecza" nazywa się ghostwriter.

Firma lub freelance
Copywriter ma dwie ścieżki wyboru, lecz, co ciekawe, w obu może realizować się jednocześnie. Pierwsza z nich to praca dla firmy, której działalnością gospodarczą jest znajdowanie klientów i wykonywanie dla nich tekstów rozumowanych jako zamówienie. Przeważnie copywriterzy-studenci pracują zdalnie, łapiąc pomiędzy zajęciami i innymi obowiązkami niezbędną do pracy sieć. Drugą możliwością pracy w copywritingu jest praca z indywidualnymi klientami, czyli freelance. Tylko od nas zależy, ile czasu poświęcimy na pisanie i jaką formę umowy ustalimy z zamawiającym teksty.


Wolni strzelcy to nie tylko wykształceni filologowie lub dziennikarze, ale również absolwenci nauk ścisłych i medycznych. Słowem, każdej profesji i dziedzinie zainteresowań, którą mogą, a co najważniejsze, potrafią opisywać. Najważniejsze jest obudowanie wiedzy warsztatem pisarskim, którego dowodem jest portfolio. To ostatnie jest dla copywritera, ale i dla grafika czy programisty, ważniejsze niż życiorys zawodowy czy list motywacyjny. Dlatego też piszący specjalistyczne teksty medyczne, budowlane, a już na pewno sformalizowane prawnicze ustalają swoje stawki za tekst (lub tysiąc znaków) znacznie wyżej niż historycy, czy filolodzy. Do podziału na specjalizacje dochodzi kwestia osobistej samo-wyceny. Widełki są szerokie, co widać choćby w serwisach z usługami tekstowymi typu Oferia czy Getak, ale i prywatnych blogach copywriterów. Budujący swoje portfolio między zajęciami studenci zadowolą się złotówką za tysiąc znaków tekstu sprzedażowego (presell page), natomiast wieloletnich specjalistów, którzy przebierają w ofertach, nie interesuje stawka niższa niż kilkanaście złotych za tysiąc znaków ze spacjami. Specjaliści od sloganów reklamowych, twórcy nazw marek oczekują od kilkudziesięciu do kilkuset złotych za pojedynczą usługę.


Codzienność w pracy copywritera nie jest tak przyjemna, jak mogłoby się wydawać. Czytam i weryfikuję ten stan z forum zawodowców utrzymujących się tylko z działalności pisarskiej i wydawniczej. Na pracę w zaciszu biurka firmowego (nierzadko łączoną ze zleceniami prywatnymi w domu) mogą pozwolić sobie jedynie branżowi weterani, mający za sobą setki kompletnie różnych publikacji, od „sprzedażówek” przez tłumaczenia po książki. Początki, zwłaszcza kiedy dochodzi do tego uczelnia lub inna praca, bywają trudne. Zaczynający pisać za groszowe pieniądze copywriter musi sam zbudować sobie miejsce pracy, dorobek w swoim zakątku sieci, wyznaczyć godziny pisania, na które zupełnie odłączy się od maila, Facebooka czy gier komputerowych. Jeśli dołożymy do tego brak społecznego przyzwolenia na pracę w domu (głównie starsze pokolenie rozumujące kategoriami etatu), wychodzi na to, że praca zdalna to kawał ciężkiej i niedocenianej pracy.

Co pisze copywriter?
Dorabiający od czasu do czasu zwykle nie mogą liczyć na lepiej płatne, specjalistyczne zlecenia, które wiązałyby się z określoną ilością poprawek, aż do pełnego zadowolenia klienta. W wachlarzu ich zleceń dominują te o treściach typowo poradnikowych, np. jak wybrać dobrą lokatę, co daje picie kawy itp. Są to teksty nie tyle sprzedażowe, co pozycjonujące stronę, bloga czy serwis według określonych słów kluczowych. Nie zawsze są to treści wysokich lotów, sami klienci mogą poprosić, by nie zawierały szczegółów, cyfr, specjalistycznych nazw. Do poważniejszej kategorii tekstów zalicza się opisy stron internetowych, katalogów, produktów wystawianych przez sklepy internetowe. Opis jako gatunek tekstu odznacza zagęszczeniem konkretnych informacji w przyjazny dla odbiorcy i potencjalnego kupca sposób. Długość tekstu ciągłego reklamującego pokrowiec do smartfonów Sony, opis składnika do encyklopedii kuchennej czy prezentacja jednego z produktów oszczędnościowych banku nie powinna przekroczyć  tysiąca znaków ze spacjami.


Z racji tego, że nie pracują na pełen etat, copywriterom-freelancerom nie przysługują żadne świadczenia, urlopy ani ubezpieczenia, gdyż rozliczają się na umowie o dzieło, najczęściej z przekazaniem praw autorskich. Jeśli pisanie jest dla nich jedynym źródłem utrzymania (ewentualnie kluczowym) sami muszą zadbać o emeryturę, np. otwierając, już na etapie stabilizacji finansowej, konto w trzecim filarze, np. IKE lub funduszu inwestycyjnym. Tylko zawodowcy piszący na pełny etat dysponują pakietem socjalnym, płatnym urlopem i ubezpieczeniem. 


Copy-Anonim
Z umowy o dzieło przekazującej prawa autorskie wynika kolejna specyfika pracy copywritera – anonimowość. Dziennikarz, korespondent, rzecznik prasowy – każdy z nich zostawia pod tekstem swoje imię i nazwisko, ewentualnie inicjały lub skrót. W Internecie pozwala to na zbudowanie dorobku poprzez zgromadzenie odpowiedniej bazy linków, które prowadzą do portali, blogów. Takich „autorskich” dowodów z reguły nie posiada copywriter. Sprzedaje on intelektualną usługę (prawo autorskie majątkowe) zamawiającemu, ale jako właściciel niezbywalnych praw autorskich ma prawo do dysponowania roboczą wersją tekstu-usługi. Po tytułach próbek bez problemu znajdzie dowód swojej pracy na dziesiątkach stron, katalogów, blogów i tym podobnych.


Biorąc pod uwagę specyfikę XXI-wiecznej pracy nad tekstem, wypada powiedzieć, że są to mistrzowie klawiatury. Esencją pracy dobrego copywritera jest kreatywny umysł gotowy do wielogodzinnego myślenia, zdolność wyszukiwania potrzebnych informacji i „strzelanie” klawiaturowych kombinacji z prędkością karabinu maszynowego. Twórca tekstów reklamowych i publikacji, tak jak dziennikarz, jest zawodem wolnym, uprawianym w copywriterskiej redakcji (biuro firmy, biuro co-workingowe), ale także w zaciszu domowego biurka i z kubkiem kawy w pobliżu.

------------------------------------------------
Artykuł z majowego "Polformance", magazynu studentów Politologii UMCS

Ото Україна!


Bołszowce - typowa ukraińska wieś niedaleko Halicza i Iwano-Frankowska, umiejscowiona na malowniczych pagórkach. Przebywając w niej na wolontariacie z kilkunastoma rodakami przekonałem się jak żyją nasi sąsiedzi ze wschodu. Poniżej zobaczycie fotogalerię zdjęć z mojego pobytu na Ukrainie i zapiski do poszczególnych ujęć.

Ocalenie pamięci
Wieś żyje swoim tempem. Do Donbasu jest stąd około 1200 kilometrów, zagrożenie działaniami wojennymi praktycznie zerowe. Przyjechaliśmy tutaj na dwa tygodnie. Jako wolontariusze Fundacji Brat Słońce porządkowaliśmy polskie groby na pobliskim cmentarzu. Nasza praca była zaledwie niewielką częścią ogólnopolskiej akcji „Mogiłę pradziada ocal od zapomnienia”, którą od kilku lat prowadzi program Studio Wschód w TVP Wrocław. W tym roku porządkowano polskie groby na 86 cmentarzach dawnych województw kresowych, głównie w okolicach Lwowa, Tarnopola, dawnego Stanisławowa (dziś Iwano-Frankowsk) i Żytomierza. Bołszowce uczestniczyły w akcji po raz pierwszy. Na drodze do wioski mijaliśmy taki oto "generator" ciemnych chmur.





fot. Aleksander Lesiak (2)
Stan cmentarza w wiosce, jaki zastaliśmy po przyjeździe, dawał do myślenia. Chwasty, trawy i drzewka przysłaniały większość nagrobków, nie licząc okazałego monumentu Ezechiela Berzewiczy`ego i kilku pomników o wysokości od półtora do dwóch metrów. Zadziwia fakt, że lokalna społeczność nie pielęgnuje pamięci po swoich przodkach, którzy leżą w tej samej części co Polacy. 







W kilka dni polski „fragment” cmentarza zmienił się nie do poznania. Wiele grobów, w tym ukraińskich, zostało odsłoniętych, niektóre nawet odkryte. Grupa „archeologów” rozczytała też kilka polskich grobów zapisanych ukraińską cyrylicą. Ze względu na brak szczegółowych informacji nie opisaliśmy ich. Będzie to zadanie dla wolontariuszy, którzy przyjadą do Bołszowiec za rok. Efekty pięciu dni intensywnych prac na własne oczy zweryfikowała konsul Lwowa Lidia Aniołowska.

Moi rodzice są z tych stron. Na Dolny Śląsk, skąd pochodzę, rzuciła ich tragedia rzezi wołyńskiej. Również tutaj zbierała ona żniwo - podkreślał emocjonalny stosunek do akcji ojciec Bronisław Staworowski, franciszkanin, który przyjechał z nami z Krakowa. Franciszkanie zapewnili nam noclegi i posiłki w swoim kompleksie klasztorno-kościelnym. 


Bołszowce
Jego historii wypada poświęcić kilka słów. Odbudowywany do dziś za środki Senatu i MSZ kompleks powstał w 1624 na wniosek hetmana Marcina Kazanowskiego. Posiadany początkowo przez karmelitów budynek wielokrotnie niszczyli Szwedzi, Kozacy, Turcy i Tatarzy. W II Rzeczpospolitej nie doczekał się finalnego remontu, co skwapliwie wykorzystali po wojnie i zmianie granic komuniści. Zamienili oni kompleks w skład zboża (kościół) i chlew ze stajniami (klasztor). Po upadku ZSRR, na początku lat 90., wspólnota rzymskokatolicka weszła do zniszczonych i rozgrabionych ruin. Finalna odbudowa  - nie bez utrudnień ze strony ukraińskiej - rozpoczęła się w pierwszej dekadzie tego tysiąclecia i trwa do dzisiaj. Główna bryła została odnowiona, pozostały jeszcze prace tylniej strony budynku. Od 2001 roku zarządzają nim franciszkanie polscy.

Dla Ukraińców jest to miejsce święte - do tutejszego Sanktuarium rok w rok ściągają pielgrzymi z Lwowa, Tarnopola czy Kołomyi. Jeszcze częściej odbywają się tutaj Franciszkańskie Dni Młodzieży. Tym razem, jako goście i wolontariusze, pomagaliśmy w obsłudze Dni - wydawaniu posiłków, dekorowaniu kościoła, sprzątaniu.



W samej wsi życie toczy się swoim tempem. Słabiutka hrywna (złoty równał się około sześciu hrywnom przyp.) przy wzroście cen i utrzymaniu się poziomu wypłat nie daje szansy na odłożenie. Mieszkańcy z trudem wiążą koniec z końcem. Na zachodnie „firmówki” Snickersa, Pepsi, Milki czy Somersby zwyczajnie ich nie stać. Te albo stoją na półkach, albo są przykryte zakurzonymi plandekami.

Widać , że wojna i kryzys dotknęła Ukraińców po portfelu. Przy minimalnej krajowej (1200-1300 hrywien, emerytury grubo poniżej tysiąca) często nie stać ich nawet na własne odpowiedniki ww. firm. Zamiast chipsów kupują przyprawiane chlebki (grzanki), zamiast słodyczy suche ciastka na wagę (bo najtańsze). W kuchni i sklepowych ladach królują kasza i rośliny strączkowe, fatalnie jest jeśli chodzi o owoce i wędliny. 








Ceny na Ukrainie
Sześciokrotna przebitka cenowa sprawia, że trudno się przestawić. W przeliczeniu na złote drożej wychodzi za słodycze, sporo zaoszczędzimy z kolei na napojach alkoholowych i chlebowych grzankach. Nasza przebitka to jeszcze nic wobec brytyjskiej. Piszę o tym dlatego, że niecałe trzy miesiące wcześniej miałem przyjemność zwiedzać Londyn. Tutaj różnica w kursach walut jest… trzydziestosześciokrotna. Kryzys i biedę widać także w ubiorze. Jak ma być inaczej jeśli buty biegowe kosztują od 950 hrywien (Nike Dual Fusion, New Balance 1400), bawełniane koszulki Umbro od 225, kurtki do dwóch tysięcy. W miastach takich jak Lwów, Iwano-Frankowsk czy Łuck jest o wiele lepiej. 






fot. A. Lesiak


fot. A. Lesiak


Nie spotkaliśmy się (przynajmniej ja) z groźbami, nikt nie wytykał polskiego pochodzenia. Widzieliśmy natomiast pomniki i flagi Ukraińskiej Armii Powstańczej, która kojarzy się Polakom przede wszystkim z makabrycznymi zbrodniami na Wołyniu. Od kilku miesięcy bojownicy o niepodległość Ukrainy są oficjalnymi bohaterami narodowymi. W większych miastach takich jak Lwów, Stanisławów czy Łuck widać to jeszcze bardziej. Flagi UPA wiszą obok niebiesko-żółtych Ukrainy, w samym centrum Łucka rozpościera się obecnie wielki plakat muzycznej imprezy o nazwie Banderstadt.



Pojazdy i jakość życia

Wnętrza autokarów w niektórych przypadkach sięgają czasów Gierka. Kontrast jest olbrzymi - od nowoczesnych pojazdów z tablicami LED po socrealistyczny złom. Marszrutki (ukraińskie autokary komunikacji miejskiej) kursują po miastach regularnie. Co chwila pojawia się ciąg czterech, pięciu żółtych autobusów, z drugiej strony nie funkcjonuje tutaj - z nielicznymi wyjątkami - coś takiego jak rozkład jazdy. Dla turysty, który nie zna miasta i alfabetu jest to spore utrudnienie.

Dojazd do wsi i drogi przez nią prowadzące to obraz prawdziwej nędzy i rozpaczy. Gdzieniegdzie pojawia się fragment bitej drogi, w większości są to jednak odcinki żwirowe, pełne dziur. Droga kierowców przypomina slalom - jeździ się tak by zaliczyć jak najmniej „tąpnięć”. Nierzadko kierowcy zjeżdżają na dziko do lewej, jeśli z naprzeciwka nic nie jedzie. Na takiej „drodze” kierowca nie pojedzie szybciej niż 25-30 kilometrów na godzinę. Na ulicy dominują łady i bardziej kanciaste wersje „maluchów”. Nowsze roczniki przeplatają się ze starszymi, które oglądaliśmy w filmach produkcji peerelowskiej.

Starsi ludzie dorabiają na różny sposób. Jedni handlują lizakami własnej produkcji, inni rękodziełem z papieru, drewna. Młodzi mierzą nas wzrokiem, po czym zaczynają rozmowę głośnym „priwyt” [cześć przyp.]. Problemów komunikacyjnych nie mieliśmy też z mieszkańcami wsi. Sprzedawcy w sklepach pozwalali donosić hrywny, a jak nie mieli czym wydać wydawali… cukierkami. Jeden z mieszkańców zaprowadził nas na zapomniany cmentarz żydowski, na którym Sowieci grzebali swoje ofiary. 

Poniżej zdjęcia z cyklu "kolory Ukrainy". Grafitti, mosty, place zabaw, flagi przy urzęach, klubach, kawiarniach - wszystko malują bądź obwieszają w barwach narodowych:




Smaki Ukrainy
Pracujący z nami kosiarz codziennie podwoził nas starym busem na lubaczowskich tablicach. Dziewczyny z Wolontariatu dowiedziały się, że dorabia na koszeniu, majsterkowaniu i budowach, by utrzymać rodzinę. Boi się też wcielenia do wojska i pójścia na front. Szczególnie pozytywnie zaskoczyła nas rodzina mieszkająca nieopodal cmentarza. Nie dość, że przechowywali nasze narzędzia do pracy, to jeszcze kiedy padało zaprosili do siebie na cappuccino i słodką przekąskę.

Ze smaków Ukrainy zdecydowanie polecam kwas ( w wersji ciemnej). Jest to gazowany, słodki i orzeźwiający napój powstały z fermentacji żytniego i jęczmiennego słodu. Doskonały, a przy tym zdrowszy zamiennik napojów ze słodzikami. Im mniej słodki tym lepszy. Z beczki jest dużo lepszy niż z półek marketów. Do tego rozmaite słodycze Roschena (od czekoladek po cukierki), wszelkie odmiany alkoholi, a do obiadów tutejsza kasza gryczana.

Na koniec trzy ekstra ujęcia. Centrum Iwano-Frankowska i sznurki z praniem na pierwszej kondygnacji, ja jako fotograf w jednym z miejskich "luster" i nasi wolontariusze, schodzący gęsiego z ruin zamku w Haliczu.








 
Design by Free WordPress Themes | Bloggerized by Lasantha - Premium Blogger Themes | cheap international calls