Biegiem dookoła Lublina


Stało się – w niedzielę dołączyłem do grona maratończyków. Przeżyłem i jakoś funkcjonuję w pierwszym tygodniu po święcie biegania. Nie ukrywam – poczułem Lublin w kościach i mięśniach.

Dzień po biegu naszły mnie, wcale nie odkrywcze, lecz w końcu odczuwalne na własnej skórze, refleksje dotyczące biegania na maratońskim dystansie. Nazywa się go świętem biegania. „Zwykłe” święto to dla mnie celebracja, coś wyjątkowego. Jeśli nie luksus i pozwolenie sobie na rozkosz to przynajmniej udzielenie się odśrodkowej przyjemności. Rytuał i przejście ciała w magiczny stan.

A w maratonie? Przygotowania, zwłaszcza ostatni miesiąc przed „świętem” to masa wyrzeczeń i przekraczanie nowych granic wytrzymałości (dla debiutanta, którym byłem przed startem). Wybiegi na 25 kilometrów, interwały prowadzące do zadyszki, pobudki o 6 rano, dieta… Ale idea i wytrwałość wygrywają.

Sam bieg? Mówią, że maraton rozpoczyna się po 30 kilometrze. A jeśli po nim, aż do 35 kilometra trasy jest 60 metrów w górę? W odstawkę poszły liczniki, bieg na tempo do końca. Na lubelskich Czubach i kawałku Kraśnickich to była już prawdziwa walka. Ze swoimi ciałem, zakwasami, oddechem, nieprzeszkadzającym ale odczuwalnym słońcem. Dały o sobie znać nogi, po czubowskiej wspinaczce był szybki chód i bieg, na przemian. Od „czterdziestki” biegłem już na oparach, z zawziętością. Widok mety dodał tylko bodźca, oczywiście bez szarpania i niepotrzebnego szaleństwa. Fakt osiągnięcia celu zmniejszył na chwilę próg bólu.

fot. Katarzyna Januszczak
Ze swojego czasu (4:22:46 netto) jestem względnie zadowolony, choć oczywiście mogło być lepiej. W czasie największego kryzysu na myśl przychodziły różne myśli. Po co mi taka katorga, może zejść z trasy, i te krzyki wolontariuszy  „brawo, brawo”, „ dajesz, już nie daleko”. Fajnie, tylko od trzydziestegoktóregoś dłużyło się jak filmowym nomen omen... maratonie. Na dłuższą metę te krzyki irytowały, ale bez nich nie byłoby takiego ferworu, tej determinacji, która dodawała nam skrzydeł.

Na Alejach myślałem sobie, że nigdy więcej. Ni cholery. Ale skoro w poniedziałek już pojawiły się myśli o kolejnym maratonie, to znaczy że nie jest ze mną tak źle.J

PS. Miny kierowców stojących w korkach były bezcenne.




2 komentarze:

Anonimowy pisze...

oj Panie Kopytko!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!Gratulacje za odwagę i upór

Anonimowy pisze...

Mój cudowny Biegacz ;-* Będę Ci zawsze wręczała medale... oczywiście tylko w okresie miesiąca miodowego!

Kibicka

Prześlij komentarz

 
Design by Free WordPress Themes | Bloggerized by Lasantha - Premium Blogger Themes | cheap international calls